By wypoczywać nie potrzebuję sierpniowych upałów i pięciogwiazdkowego hotelu,
a tym bardziej zatłoczonych plaż, tłumów na deptaku, korków na granicy i cen, windowanych na potrzeby turystycznego biznesu. Za to zdecydowanie potrzebuję obcowania z naturą, spokoju po zachodzie słońca i kilku zaprzyjaźnionych dusz, z którymi mogę się tym dzielić. Stąd, Chorwacja po sezonie.
Kraj ten kocham bezgranicznie, i mogłabym go odwiedzać w sezonie i poza nim.
Nawet w zimie, mogłabym zaszyć się w małej chacinie w górach, najlepiej z widokiem na Hvar, a wtedy drżyjcie narody, bo zaczęłabym chyba sama wypiekać chleb i pisać powieść. Wrzesień jednak jest już na tyle 'po', by zaobserwować jak z ulic znikają wycieczkowi naganiacze, budy z suwenirami i drobnym jedzeniem, na poczet bazarku owocowo-warzywnego, kilku dobrych knajpek i małej lokalnej art-galerii.
Słońce grzeje, nie smaży. Ludzie spacerują po plaży, a nie zygzakują pomiędzy
ręcznikami. Czas zwalnia. Jest ciszej, spokojniej, bardziej kameralnie.
Godzinami można przerzucać kilogramy kamyków na plaży, zajadać słodkie figi
i patrzeć, jak drzewka uginają się od nadmiaru oliwek.
I w takiej scenerii, mogę grać życiową rolę. Z dziesiątkami powtórek i wkurzonym reżyserem. I oglądać codziennie te same obrazki. A po godzinach, obmywać skórę, słoną od morskiej bryzy i pić dobre wino. ...i rozmawiać, i śmiać się do północy.
Zasypałam Was nadmiarem zdjęć? To mylne wrażenie.
Żadna ilość zdjęć nie odda klimatu niektórych miejsc, które jest nam dane oglądać live.
Naładowałam baterie na maxa, więc jeśli w najbliższym czasie będę twierdziła,
że jestem zmęczona, to możecie być pewni że kłamię. :)
Buziaki!
B.